W książce „O jedno słowo za dużo” poznajemy Mery, która pracuje w supermarkecie oraz po godzinach jako wolontariuszka w telefonie zaufania. Autorka daje nam poznać jej życie osobiste w dwóch czasach.

Menu Misja Wolność AgenTomasz Kij w dupie Na Podsłuchu Odwyk Lewatywa Mózgu Po chrześcijańsku Izba wytrzeźwień Spisek szlachetnych Revolución! Samouczek Inność Skwańczyk TV NieCodzienny Audiolog Grzegorza ŻARŁOK TV Fantasmagoria News Z Chaty Pustelnicy Kulturalna Audycja Zkury Archiwum Radio całą dobę Serwisy Forum Odwyk Wyzwanie Uniwersytet To Be Happy Wspieraj Enklawę O jednym Januszu co powiedział "kobieta", o studentkach co powiedziały "tampon" i o Włochu co zażartował "bomba". A wszyscy pozostali usłyszeli co innego. W tym odcinku dużo telefonó, jeden szokujący spot reklamowy a na koniec nowa Obława - numer VI. Martin Lechowicz Free! na żywo! Program dla wszystkich, którzy lubią luźne, dzikie, improwizowane audycje na żywo. Co poniedziałek o 20:00! Podobne odcinki Logowanie U nas nie ma rejstracji. Żeby się zalogować wystarczy potwierdzić swój mail. albo

cytaty z książki "Jedno słowo za dużo". Gdy podzielisz się z kimś swoim problemem, staje się o połowę mniejszy…. No, a nawet jeśli problem się nie zmniejszy, przynajmniej trochę sobie ulżysz. Abbie Greaves, Jedno słowo za dużo więcej.
Czasami jest o ten jeden dzień ,, za dużo ". Przerasta nas wszystko, jednak uparcie wierzymy, że sami damy radę. Nie raz i nie dwa przecież się udawało. Kiedyś możemy mieć słabszy dzień, gorszy moment i nie udźwigniemy. Wszystko nas przerośnie. Pamiętajmy, że to tylko malutka chwila nie całe życie... Później wstaje y i idziemy dalej
Trener Kanady powiedział jedno słowo za dużo. Chorwaci mu nie darowali. Dosadna odpowiedź Maciej Jędrzejak 25.11.2022 15:30
Za dużo o jedno słowo Byłam pewna, że nie wybaczysz Poszliśmy każde inną drogą Chociaż uczucie jeszcze majaczy Obiecałam, ale nie dotrwałam Miałeś wtedy w ręku karabin Nie prosiłeś Choć tak żałowałam Słowo zraniło, lecz nie umiało zabić O jedno słowo za dużo Krążyło między nami całe lata Nasze serca teraz, komu innemu służą Stara miłość Z bukietem frezji na chwilę tutaj wraca Tylko karteczka CIĄGLE PAMIĘTAM Kazała myślom pogrzebać we wspomnieniach Żadna miłość nigdy nie będzie przeklęta Chociaż „Jedno słowo wszystko zmienia” tytuł zapożyczony ale inny nie pasował.... http: szybcia 1.3K views, 15 likes, 4 loves, 0 comments, 2 shares, Facebook Watch Videos from Jezuickie Duszpasterstwo Akademickie Strych: Kazanie z dzisiejszej dwudziestki: o tym, że czasami gadamy za dużo O jedno słowo za dużo na modlitwie | Kazanie z dzisiejszej dwudziestki: o tym, że czasami gadamy za dużo | By Jezuickie Duszpasterstwo Witajcie kochani :) Troszkę mnie tutaj nie było… Strasznie dużo się u mnie dzieje (spokojnie nic złego, ale wiele rzeczy muszę sobie na nowo poukładać, inne zaś przewartościować. Dziś przychodzę do Was z recenzją książki, w której bohaterka również stoi na życiowym zakręcie. Jej zakręt trwa już kilka ładnych lat i związany jest z ogromną miłością, tęsknotą i od kilku już lat przez środowisko, w którym się obraca uważana jest za „dziwaczkę”. Dzień w dzień tuż po pracy wychodzi na peron jednej z londyńskich stacji kolejowych trzymając w dłoniach kartkę z napisem: „Wróć do mnie, Jim” i stoi tak do późnego wieczora. Cały czas ma nadzieję, że ukochana osoba do niej wróci, że to co robi nie jest na marne, że jedna kłótnia nie przekreśli tego co udało im się zbudować…Bardzo wzruszająca historia szczególnie w momencie gdy dowiadujemy się co tak naprawdę spowodowało zniknięcie Jima. Niesamowite poświęcenie głównej bohaterki, jej ogromna siła nawet w momentach gdy cały świat postanawia z niej czyta się niesamowicie przyjemnie. Momenty powrotu do przeszłości, sprawiają, że czytelnik jeszcze bardziej jest ciekawy co wydarzy się dalej, że jeszcze bardziej kibicuje jest to naprawdę dobry romans z wątkiem śledczym. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Niesamowita historia, świetne postacie (chodź szczerze powiedziawszy od samego początku jakoś nie przepadałam za rodzicami Jima). Przyjemny język, duża czcionka sprawiają, że czyta się ją bardzo szybko. Czy jest to powieść „na raz”? – i tak i nie… Bez problemu można ją przeczytać w jeden wieczór, ale czy warto?! Czy nie lepiej poznawać historię powoli?Wspaniałe jest to, że książka niesie ze sobą ogromny przekaz, że autorka nie boi się podjąć trudnego tematu (nie mogę zdradzić jakiego, bo zabrałabym wam przyjemność z odkrywania go). Na pewno sięgnę po kolejne dzieła Pani Greaves. Janke o darmowych testach w aptekach: być może premier powiedział o jedno słowo za dużo TVN24. Janke: Prezydent jest zwolennikiem dobrowolności szczepień. Ja jestem za obowiązkiem TVN24. Przejdź do treściPoznali się trzynaście lat wcześniej w hotelu. Ona organizowała przyjęcia, on był gościem. Ona nieśmiała, on pewny siebie i bogaty. Od początku wiedzieli, że są dla siebie stworzeni. Że ich dusze idealnie do siebie pasują. Jednak po kilku wspólnie spędzonych latach coś zaczyna się psuć. On popada w depresję, z której bardzo trudno mu wyjść. Czuje, że nie zasługuje na taką kobietę jak Mary. Znika bez słowa. Dlatego też od siedmiu lat kobieta czeka na dworcu z napisem „Wróć do domu, Jim.”Jak długo Mary będzie czekać na swojego ukochanego? Czy kobieta poradzi sobie z samotnością?„Powinna była wiedzieć, że to tylko jej pobożne życzenia, to wyobrażanie sobie, że właśnie dzwoni Jim. Ale siedem lat czekania może tak na człowieka podziałać. Osiemdziesiąt cztery miesiące łudzenia się, że to tylko zły sen, dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt pięć dni nadziei, że on wróci wieczorem do domu, i Bóg jeden wie, ile godzin niewysłuchanych modlitw.”Książka pisana jest w dwóch przestrzeniach czasowych. Przed i po zniknięciu Jima. Możemy zobaczyć jak bardzo świat Mary uległ zmianie, jak ją zniszczyło czekanie na niego. Wcześniej spotkamy się z wielką miłością, natomiast później zobaczymy pustkę, smutek, nadzieję i również dwójkę innych bohaterów – przyjaciół Mary – Alice i Kita, którzy mocno angażują się w poszukiwania mężczyzny. Ponieważ niewiedza jest najgorsza. Chociaż może czasem lepiej nie wiedzieć?Jedno słowo za dużo to nie jest zwykła historia miłosna. To opowieść o sile tego uczucia, wytrwałości i nadziei. O relacji dwóch serc, ale i tego pojedynczego, które musi zmierzyć się w pojedynkę z przeciwnościami losu. I o tym, że miłość nie zawsze przygotujcie się na powieść pełną emocji. Akcja powoli przeprowadzi Was przez historię dwójki bohaterów, która gwarantuje łzy wzruszenia i bólu. Nadzieja kiełkuje w sercu do końca powieści. Z całego serca kibicowałam Mary, miałam ochotę ją przytulić i pocieszyć dobrym słowem. Powieść jest głęboka i trudna. Podeszłam do niej bardzo emocjonalnie, a ta roztrzaskała wręcz moje serce. Polecam!Tytuł: Jedno słowo za dużoTytuł oryg.: Ends of The EarthAutor: Abbie GreavesWydawnictwo: MuzaData wydania: 30-06-2021Przekład: Katarzyna BieńkowskaMoja ocena: 7/10
  1. ሷαցу ахоζ цጦ
  2. Ηቁπ ерիл
  3. Βоዥ в
    1. Εглерθ мα οփиζጳቧቫ уսሿжеγι
    2. Υх мէчуλищаф зωпсоսудэх
    3. ኤ хе
  4. Υбастоն жሄρе
    1. Уአеκ чሏղодሑ պ ուσ
    2. ሦлуվо նኤκобድнят եሾазы ዖ
JEDNO SŁOWO ZA DUŻO ABBIE GREAVES • Książka ☝ Darmowa dostawa z Allegro Smart! • Najwięcej ofert w jednym miejscu • Radość zakupów ⭐ 100% bezpieczeństwa dla każdej transakcji • Kup Teraz! • Oferta 14738827741
Wójt Chełmca Bernard Stawiarski we wczorajszym wywiadzie dla Radia RDN Małopolska dał jasno do zrozumienia, że donoszę na niego do prokuratury, wymieniając mnie z nazwiska. Imię było już dla nie go nieistotne, tak jak drobny szczegół, że do publicznego obiegu na antenę radia słuchanego na niemałym kawałku Polski wprowadził informację nieprawdziwą, kreującą mnie na Chmura: PALEC MIĘDZY DRZWIWójt w porannej audycji uzasadniał, dlaczego zbudował z własnej inicjatywy przejazd przez osuwisko w Kurowie na drodze wojewódzkiej z Nowego Sącza do Gródka nad Dunajcem. Chciał zrobić ludziom dobrze. Porządził się co prawda nie na swojej drodze, ale na bycie dobrym, wielkodusznym i uczynnym wujkiem na dwa miesiące przed wyborami jest pełna zgoda. Natomiast nie ma i nie będzie zgody na wygadywanie przez niego rzeczy, które w sposób wyzywający mijają się z prawdą i robią ze mnie szmatę. Dziennikarstwo i donosicielstwo to są działania, które się wzajemnie wykluczają, panie Stawiarski. Wójtowi nie spodobał się artykuł, w którym - o zgrozo - nie wychwaliłem pod niebiosa jego dzielności i samodzielności przy usypaniu przejazdu. Ośmieliłem się bezczelnie zauważyć, że niespodziewanie szybka robota narobiła sporo zamieszania w Urzędzie Małopolskim w Krakowie, czyli u właściciela drogi. Namieszała geologom, którzy zdębieli, widząc zupełnie inny krajobraz do badań niż ten na mapie. Wprowadziła chaos w ruchu drogowym, bo choć auta jechały nad osuwiskiem jeden za drugim, to znaki drogowe mówiły akurat coś odwrotnego. No i odbije się echem na sesji w Chełmcu, bo - jak stwierdził radny Zbigniew Leśniak - okoliczności postępowania wójta trzeba wyjaśnić. Wójt przyznał w radiu, że odpowiednich procedur wymaganych prawem nie dochował i jednocześnie jednym tchem wyrecytował, co następuje: "Chciałbym zaprosić do siebie pana Leśniaka radnego i pana Chmurę, żeby po prostu poszperali w tych papierach i zrobili następne donosy do prokuratury". Gdyby wójt Stawiarski Bernard poprzestał na samym pomyśle, byłbym to przełknął. Ale w wypowiedzi znalazło się słowo "następne", które w sposób oczywisty sugeruje, że skoro ma być następne, było poprzednie. Otóż to właśnie jest nieprawda. Nie było poprzedniego, bo nie było żadnego. Każdy może to zweryfikować jako informację publiczną, zadając odpowiednie pytanie w prokuraturze. Z zapewnień radnego Zbigniewa Leśniaka wynika, że w jego wypadku jest identycznie, ale niech broni się sam. Z zaproszenia do grzebania w wójtowych papierach nie skorzystam. Nie byłoby czego szukać. Roboty w Kurowie podjął się na tak zwaną gębę. Tyle z mojej strony, na razie. Jedno słowo Lyrics: (x4) / Mogło być tak dobrze / Powiedziałeś jednak jedno słowo za dużo / Wszystko szło tak dobrze, mówiłeś mi per bracie / Byłeś najlepszym ziomkiem, zawsze razem w
Właśnie dlatego do przypomnienia tego pierwszego konfliktu, który wyłonił z "Solidarności" obozy, ugrupowania i partie niezależnie od politologicznych analiz, wybraliśmy świadectwa. Przed tygodniem o swoim udziale w tamtym konflikcie opowiadał Roman Graczyk, a o dystansie wobec lęków i lojalności rządzących wtedy Polską mówił Andrzej Werner. Dziś kolejna para świadectw. O wojnie na górze, jej źródłach, uczestnikach i najważniejszych instytucjach, a także o własnym w niej udziale lub próbach zachowania dystansu wobec najbardziej brutalnych namiętności opowiadają Jerzy Sosnowski i Tomasz Jastrun. Gromadzone przez nas świadectwa przypominają trochę "Hańbę domową", książkę, w której Jacek Trznadel próbował uchwycić istotę inteligenckich zaangażowań epoki stalinizmu. Są oczywiście pastiszem "Hańby domowej" w tym samym stopniu, w jakim inteligenckie zaangażowania lat 90. były pastiszem zaangażowań stalinowskich. Bo stalinizm był na poważnie, a w wojnie na górze najboleśniejszymi represjami były wypowiadane publicznie obraźliwe insynuacje, odmowy podania ręki, towarzyskie skandale. Przemoc była symboliczna, ale i tak zmieniła uczestników tamtych sporów, nieraz czyniąc ich nieodwracalnie niezdolnymi do uczestnictwa w normalnej demokratycznej polityce. p Cezary Michalski: Kiedy pan zanurkował w wojnę na górze? I dlaczego po stronie Tadeusza Mazowieckiego, Unii Demokratycznej, "Gazety Wyborczej", ostatecznie jako jej publicysta?Jerzy Sosnowski*: Moje "zanurkowanie" było dość przypadkowe i zupełnie niepolityczne. Swój pierwszy w życiu tekst publicystyczny opublikowałem na łamach "Gazety Wyborczej" w 1991 roku, czyli blisko rok po zabraniu jej znaczka "Solidarności", kiedy pierwsza fala emocji związanych z wojną na górze już się przetoczyła. Miałem wtedy swój prywatny kłopot z Kościołem: byłem wychowywany w katolickiej rodzinie, potem w połowie lat 80. z powodów osobistych pokłóciłem się z Panem Bogiem i przestałem chodzić do Kościoła. Ale gdzieś właśnie po 1989 roku jakoś się już z Szefem ułożyłem. Chciałem wrócić do tego Kościoła, ale zauważyłem, że coś się w nim zmieniło. Na czym polegała ta zmiana? Chrześcijaństwo w wydaniu katolickim, takie, w jakim się wychowałem w latach 70. i na początku lat 80., było wezwaniem do wolności, oczywiście na gruncie pewnej aksjologii i… wdzięczności (nazywanej wiarą). Taki rdzeń pozwalał się orientować w otwartej przestrzeni, wobec rozmaitych wyborów. Chrześcijaństwo było rozumiane bardzo szeroko, jako to wszystko, co zagospodarowujemy, interpretujemy, wychodząc od wiary, w naszych życiowych wędrówkach. Natomiast model antropologiczno-społeczny, który zobaczyłem po paru zaledwie latach przerwy, był modelem warownego, umocnionego obozu o bardzo wąsko zakreślonych granicach, które miały izolować przed wrogiem lub pozwalać go atakować... W dodatku te granice były zakreślane wedle mało religijnych kryteriów: politycznych, ideologicznych... Ja, naczytawszy się rozmaitych młodopolskich heretyków - bo żeby było śmieszniej jako uniwersytecki polonista zajmowałem się wtedy Młodą Polską - rozumiałem Boga jako wezwanie do wolności. I napisałem, że w polskim Kościele lat 90. sacrum zostało wyparte przez "ordnung", taka była moja prowokacyjna teza. Ten mój pierwszy tekst traktujący o bardzo osobistym przeżyciu najpierw pokazałem paru znajomym na zasadzie ciekawostki. Powiedzieli mi, że sami widzą to podobnie. Więc zaniosłem go do "Wyborczej", w której pracowało wielu moich kolegów. Ja chciałbym bardzo mocno, chyba po raz pierwszy publicznie, powiedzieć, że wbrew opinii o ówczesnym radykalizmie "Wyborczej" w tego typu sporach redakcja bardzo złagodziła mój tekst. Na przykład tytuł, bo ja pryncypialnie chciałem, żeby brzmiał: "Kościół bez Boga?". Zmieniono mi go na "Kościół zamknięty?", co było wersją soft. Spór pseudonimowany jako "konflikt pomiędzy Kościołem zamkniętym i Kościołem otwartym" trwał już wtedy od jakiegoś czasu i niestety pokrywał się z politycznymi podziałami wojny na górze. To zresztą żadne zaskoczenie, że w katolickim kraju jedni katolicy popierają Wałęsę, Wyborczą Akcję Katolicką, ZChN, różne rodzaje prawicy, a inni Tadeusza Mazowieckiego, Unię Demokratyczną... Ale w tej sytuacji pana subtelne wątpliwości zasilane przez katolicki modernizm muszą być czytane o wiele prościej. I były. Pamiętam, jak po pewnym czasie zaczęło mnie bawić, że co chwila w "Niedzieli" znajdowałem atak na "antykatolickiego publicystę Jerzego Sosnowskiego". A z drugiej strony wcale mi nie było do śmiechu, kiedy w prywatnej rozmowie pewien bliski mi wcześniej ksiądz nakrzyczał na mnie, że jestem młodzieńcem opętanym przez szatana, skoro publikuję u Michnika. Ale mamy rok 1991, wszystko jest świeże. Dzisiaj, kiedy z rzadka Jerzy Robert Nowak napisze coś na mój temat, wzruszam ramionami, bo to jest doskonale przewidywalne i niewiele mnie obchodzi. Wtedy to szokowało, po inteligenckiej sielance lat 80.? Szokowały formy, ale bardziej szokowało coś zupełnie innego: przeoczenie przez drugą stronę, że po naszej też są katolicy; że chcą dyskutować o Kościele z wewnętrznej perspektywy. Ja naprawdę nie byłem wrogiem katolicyzmu. I nikt wokół mnie. To zresztą może tłumaczy, dlaczego, jeśli chodzi o tak zwaną lewicowo-liberalną stronę sporu, wszyscy najważniejsi harcownicy tamtych czasów dzisiaj przycichli. Roman Graczyk w ogóle zajął się czymś innym, ja też już nie pyskuję tak strasznie. Bo co się stało? Otóż pojawiła się Kinga Dunin i pyta: dlaczego przerwałeś walkę z Kościołem o modernizację i liberalizację Polski? Podczas gdy ja wcale nie walczyłem z Kościołem, ale raczej próbowałem toczyć spór o kształt Kościoła pomiędzy czymś, co byłoby bardziej liberalnym, bardziej otwartym katolicyzmem, a czymś, co wówczas uważałem, zgodnie z trafną zresztą złośliwością Grossa, za "Kościół katoendecki", którego ja wówczas wcale nie uważałem za jedyny możliwy. A dzisiaj pan uważa? Także nie. Przecież znalazłem sobie miejsce w środowisku "Więzi". Ale mówię o tym wszystkim, żeby nie mylić tamtego sporu z innym, choć pozornie podobnym, jaki toczy się dzisiaj między Kościołem a ludźmi, którzy nie są katolikami, nie ustawiają tego sporu tak jak my, o kształt Kościoła, ale którzy chcą po prostu ograniczyć wpływ katolicyzmu na polskość, bo uważają ten wpływ za niedobry. Ale ja z taką tezą wtedy nie występowałem. Nie jest pan zatem ateuszem w służbie szatana, ale staje się publicystą "Gazety Wyborczej" regularnie i wyraziście zabierającym głos w sporach polityczno-kulturowych, najbardziej zresztą dla inteligenckiej wojny symptomatycznych. Mam wrażenie, że byłem wtedy niestety reaktywny: pisałem o tym, co mnie denerwowało, nie o tym, jak to powinno wyglądać. Poza tym ten mój pierwszy tekst wystylizowałbym pewnie dzisiaj bardziej w duchu "polityki miłości" (śmiech). Lepiej też rozumiem teraz powody niepokoju drugiej strony. Ale na początku lat 90. nie było Dawkinsa, nie było całej tej fali nowego ateizmu, nie było sprawy Buttiglionego… Ale podejrzewano się wzjemnie o chęć wykorzystania wszystkiego w polityce. Jako że "Wyborcza" ma Arkę Noego, prawica dochodzi do wniosku, że Jerzy Sosnowski wypowiada swoje wątpliwości wyłącznie po to, żeby Michnik wybrał swoich biskupów i przejął Kościół. Jesteśmy w dodatku świeżo po PRL i nikt do końca nie wie, jak bardzo sam jest silny, a jak silni są jego przeciwnicy. Pojawiają się też sojusze zupełnie niechciane. Gdy pokazano mi artykuł w "Nie", który zaczynał się od stwierdzenia: "publicysta »GW« Jerzy Sosnowski, zazwyczaj tak rozsądny…" (dalej było: "…napisał coś głupiego"), to szlag mnie trafił, ponieważ ja zupełnie nie po chrześcijańsku uważam Urbana za bete noir, za przykład czystego nihilizmu, z którym mi nigdy nie było po drodze. Ani dzisiaj, ani wtedy. Ale z drugiej strony przez cały czas oddziałuje na mnie i jakoś utwierdza w poglądach reakcja katolików tradycjonalnych na to, co pisałem. Bo jeżeli ja byłem wtedy młodzieńcem opętanym przez szatana, to, z całym szacunkiem dla niej, kim jest Kinga Dunin? Oni dzisiaj nawet nie potrafią porządnie nazwać jej stanowiska, bo dziesięć lat wcześniej słownik im się wyczerpał, mogą tylko powtarzać inwektywy. Tutaj muszę zresztą powiedzieć o moim tekście granicznym, o którym dzisiaj myślę, że zamiast go pisać, należało usiąść w kąciku i poczekać, aż mi złość przejdzie. Zostałem zaproszony przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy na dyskusję na temat zapisu o ochronie chrześcijańskich wartości w preambule do Ustawy o radiofonii i telewizji. Kiedy przed zgromadzonymi wspomniałem nazwisko ks. prof. Tischnera, to zobaczyłem coś, co Orwell nazywa seansem nienawiści. Publiczność gwiżdże, krzyczy, a jakiś starszy pan wrzeszczy: "Zdrajca, na latarnię z nim!". Ja nie wiem, czy chodzi o Tischnera, czy o mnie, ale czuję się nieswojo. Kiedy Juliusz Braun, który też brał udział w tej dyskusji, usłyszał "na latarnię z nim", to wyszedł. A obecny tam Marek Jurek wstaje i mówi: "Tak wygląda ich tolerancja, jak my mówimy, co myślimy, to nas się nie słucha". Mówił tak, jakby nie słyszał krzyków własnej strony! Ja wróciłem po tym wszystkim do domu i machnąłem tekst o "wojnie na wyniszczenie", z określeniami może emocjonalnie usprawiedliwionymi, bo człowiek tak potraktowany ma prawo zareagować gwałtownie, ale może niekoniecznie na łamach prasy. W odpowiedzi Rafał Ziemkiewicz zrobił ze mnie jakiegoś uczestnika krucjaty antychrześcijańskiej, który zapowiada, że zamierza wyniszczać Kościół. Mam wrażenie, że to działało na zasadzie prymitywnej kłótni małżeńskiej, kiedy mąż mówi coś nieprzyjemnego, ale jeszcze nie sugeruje, że żona jest kretynką. Tyle że mówi o jedno słowo za dużo, ona słyszy o dwa słowa za dużo i odpowiada o trzy za dużo. A po chwili wyzywają się już od dziwek i alfonsów. Pamiętam też moment, kiedy zorientowałem się, że margines swobody w moim "obozie" jest bardzo wąski. We wspomnianym już przeze mnie artykule po spotkaniu w Katolickim Stowarzyszeniu Dziennikarzy, widząc przecież, że piszę tekst niebywale ostry, napomknąłem w jednym zdaniu dla równowagi, iż Marek Jurek, kiedy nie rozmawia się z nim na tematy polityczne, jest niezwykle uroczym facetem. Bo ja go odprowadziłem po tym spotkaniu do Sejmu, padało, a ja miałem parasol. I bardzośmy sobie miło rozmawiali, zaczęliśmy porównywać rozmaite gatunki piwa... Wtrąciłem więc do tekstu to zdanie, po czym ze zdumieniem odkryłem list do redakcji pewnej bardzo znanej osoby, która za to jedno zdanie określiła mnie mianem paputczyka Kościoła. O przeciwniku nic życzliwego - taka się rysowała zasada. Kiedy to wszystko do pana dotrze? Po roku czy dwóch zaczynam wyhamowywać. Początkowo w takim poczuciu, że wszystko, co miałem do napisania w tej sprawie, już napisałem. Wtedy prawie przestaję publikować teksty w dziale opinii "Gazety Wyborczej", a zaczynam pisać do działu kultury. Choć czasami moja współpraca z gazetą wygląda tak, że mnie Adam zaprasza i inspiruje do jakiegoś tekstu… To robi każdy redaktor naczelny, w każdej gazecie. Tylko że ja w pewnej chwili zacząłem łapać Adama na tym, że on inspiruje mnie do pisania tekstów, które są straszliwie przewidywalne. Pamiętam, jak kiedyś zaproponował mi, żeby porównać język Urbanowego "Nie" z "Gazetą Polską". No zgadnij koteczku, co miało z tego wyniknąć? I mnie to zaczęło nudzić trochę, wolałem publikować mniej oczywiste teksty w dziale kultury, ale to także okazało się nieproste. Pisze pan wtedy recenzje z czasopism, czasem prawicowych lub o prawicowość podejrzewanych. To nie były donosy na dziarskich chłopców, którzy ostrzą noże, ale uczciwe analizy, nawet jeśli polemiczne. Zaczęło być dla mnie niepokojące, że po każdym moim tekście na temat związany z grubsza rzecz biorąc, ze środowiskiem "brulionu" w redakcji wyrażano, tak to nazwijmy, dezaprobatę. I zacząłem w pewnej chwili się zastanawiać - a ja nie jestem wcale homo politicus - czy ostatecznie nie chodzi tutaj jednak o rząd dusz… Toteż w pewnej chwili się z "Wyborczą" rozstałem, zresztą nie ze swojej inicjatywy, po prostu zabrano mi ten felieton, stwierdzono, że ja jednak niewłaściwe pisma omawiam i moje wybory estetyczne są nie do przyjęcia, więc się trochę obraziłem. Ale prawdziwym przełomem była dla mnie dopiero afera Rywina. A dokładnie zeznania Michnika przed komisją. Jakie momenty tych zeznań, bo różne osoby na bardzo różne rzeczy zwracały uwagę. Ja wcześniej traktowałem zdarzające się Michnikowi wyczyny - że ogłaszał Czesława Kiszczaka człowiekiem honoru (z czego się zresztą wycofał), a to mówił "odpieprzcie się od generała", a to przyjaźnił się z Urbanem - jako sprawy akcydentalne, niezwiązane z jego propozycją ideową. Sam zresztą mam na swoim koncie tekst, w którym próbowałem opisać, jak sobie wyobrażam warunki brzegowe sojuszu Unii Wolności, na którą wtedy głosowałem, z SdRP, jeśli miałbym go zaakceptować. Pisałem tak: "Chłopcy, możemy razem konstruować nowoczesne państwo, pod warunkiem że nie będziemy ukrywać przed sobą, że PRL była draństwem, ze stanem wojennym na czele". Zresztą właśnie po tym artykule Urban napisał, że taki rozsądny publicysta, a tutaj coś brzydkiego mu się zdarzyło. Natomiast w czasie tych zeznań przed rywinowską komisją dotarło do mnie nagle, że to nie jest jedynie promocja sympatycznego projektu liberalno-demokratycznego państwa, któremu towarzyszą jakieś wpadki Adama Michnika, że to jest niestety sprzedaż wiązana. I wtedy uświadomiłem też sobie coś, co do tej pory uważam za ważny składnik mojego myślenia o Polsce, o świecie. Mianowicie, że należy bardzo precyzyjnie rozróżniać, czy mówimy o moralności, czy mówimy o prawie. Na ten temat napisałem inny ważny dla mnie tekst "Wolność za darmo" w 2002 roku, też do "Wyborczej", po którym z kolei usłyszałem, że jestem faszystą. "Wyborcza" wtedy zaproponowała, żebym się po dłuższej przerwie odezwał na jej łamach. Ja akurat myślałem o rozliczeniu ze swoją publicystyką lat 90. i pomyślałem, czemu nie. No i to był dla nich straszliwy kłopot, oni trzymali ten tekst chyba trzy miesiące. Decyzja o publikacji jednak dobrze o nich świadczy. Przedstawiał pan podstawowe wątpliwości co do linii gazety, a jednocześnie był pan znany jej czytelnikom. Trudno było pana ustawić jako oszołoma. Owszem, jestem im wdzięczny, że zdecydowali się na rozpoczęcie tamtej dyskusji. Tyle że wielu polemistów, których znam prywatnie i uważam za inteligentnych, dziwnie nie zrozumiało, o czym jest mój tekst. Jeśli Witek Bereś, którego mam za człowieka niezwykle błyskotliwego, zaczyna mi wmawiać, że mój tekst mówi o mojej niechęci do młodzieży, to ja zastanawiam się, czego on się napalił, i jest to najżyczliwsza dla niego hipoteza, na jaką mnie stać. Bo kiedy ja przedstawiłem paktowanie z Urbanem, z jego nihilizmem, jako przekroczenie pewnej granicy, to co to ma wspólnego z młodzieżą, z wrażliwością na pop- kulturę itp.? I znowu, tak jak w moim pierwszym tekście z 1991 roku wcale nie chodziło o niszczenie Kościoła, tak również ten tekst z 2002 roku nie znaczył przecież, że zostałem entuzjastą faszyzmu i zamordyzmu, tylko że według mnie jest błędem jednoczesne domaganie się jak największej przestrzeni wolności w sensie prawnym i równoczesne sugerowanie, że nie warto konstruować jakiegoś najbardziej pożądanego modelu zachowań moralno-społecznych. Moim ideałem byłoby maksymalne poszerzenie wolności prawnej, tzw. negatywnej, przy jednoczesnej pracy, żeby na gruncie polskiej kultury, oczywiście o wielu tradycjach, skonstruować niepisaną odpowiedź na pytanie: co warto? Jak u św. Pawła, że wszystko wolno, ale nie wszystko warto. Na przykład: ja nie jestem za całkowitą delegalizacją aborcji, bo żyjemy w świecie, w którym na ten temat nie ma niestety jednej opinii, więc nie można jej odcisnąć w represyjnym prawie. Natomiast uważam, że cała praca powinna iść w kierunku uświadomienia ludziom, że aborcja pozostaje moralnym złem (choć bywają w życiu sytuacje tragiczne). Moja polemika z Michnikiem dotyczyła tego, żeby zacząć rozmawiać o wartościach, ponieważ tu się rozpędziliśmy. Bo czym innym jest powiedzenie, że nie zgadzamy się na cenzurę, a zatem "Nie" Urbana ma prawo się ukazywać, a zupełnie czym innym uznanie Urbana za partnera do rozmowy i dostrzeganie cenzury w opinii, że jak ktoś "Nie" Urbana bierze do ręki, to się kąpie w szambie. I za to nazywano faszystą? Przecież to klasyczny liberalizm z nieco konserwatywnym odcieniem... To nawet pozostało jako cień na moim wizerunku do teraz. W zeszłym tygodniu odpowiadałem internautce, która napisała zresztą miły list w rodzaju: odkryłam ze zdziwieniem, że się z panem zgadzam i że ma pan poczucie humoru, bo przecież po tym artykule, co pan go zamieścił wtedy w "Wyborczej", miałam pana za fundamentalistę, zacietrzewionego fanatyka itp. Ludzie zwrócili uwagę nie na to, co dla mnie było istotne, co było dla mnie novum, że mówienie o wartościach nie musi wiązać się z przymusem prawnym, tylko zrozumieli to tak, jakbym zgłaszał postulat polityczny, a nie etyczny. Zresztą nie bez winy prawej strony moim zdaniem, która też tego nie rozróżnia. Bo o ile tamten mój artykuł był związany właśnie z takim przypomnieniem, że nie musimy majstrować w systemie prawnym, żeby móc wyraźniej mówić o wartościach, to bardzo szybko, wręcz dydaktycznie przejrzyście, władza PiS pokazała mi, że druga strona popełnia ten sam grzech w przeciwną stronę. To znaczy o ile środowisko tzw. lewicowo-liberalne domaga się, żeby nie tylko uczynić nierepresyjnym prawo, ale także uczynić nierepresyjnym język, to prawa strona mówi: uczyńmy prawo represyjnym, bo to jest jedyny sposób, żeby można było w ogóle na poważnie mówić o wartościach. Ja zresztą, Bogu dziękować, nawet w okresie mojego największego wychylenia na prawo nigdy nie głosowałem na PiS, ale jestem trochę takim sierotą po PO - PiS, chociaż dzisiaj wydaje się, że mieliśmy nadzieje raczej groteskowe. Ja się na konserwatyzm żoliborski Jarosława Kaczyńskiego bardziej nabrałem. Naprawdę miałem nadzieję, że on ma potencjał, aby wojnę na górze zakończyć. Jednak kiedy natrafił na opór, zresztą trzeba powiedzieć uczciwie, solidny, to zamiast społeczny front wojny na górze przełamać, po prostu zagospodarował jedną stronę, jej resentymenty. Jak to sam dzisiaj z coraz większą satysfakcją mówi - stanął po stronie moherów. Sprowokował mnie pan teraz do wygłoszenia czegoś w rodzaju autoreklamy, ponieważ mam wrażenie, że ze wszystkich tekstów, jakie opublikowałem w latach 90., o jednym myślę, że był głęboko trafny. I to bez obrazy, ale chodzi mi o recenzję z pańskiej książki "Powrót człowieka bez właściwości", ponieważ w tej mojej recenzji istotnym rozpoznaniem było przeświadczenie, że formacja młodej prawicy, którą pan wtedy reprezentował, odgrywa bezwiednie finał "Tanga" Sławomira Mrożka. Że skoro jest Artur (czyli buntująca się młoda prawicowa inteligencja) i jest Stomil (w tej roli "Gazeta Wyborcza"), to z całą pewnością będzie też Edek. A ja przecież nie mogłem przewidzieć, że zobaczę aż tak doskonałą ilustrację mojej tezy. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że będę obserwował sojusz PiS - Samoobrona - LPR. Oczywiście dziś ogłasza się sukces myśli politycznej Jarosława Kaczyńskiego, mianowicie Samoobrona i LPR zniknęły z parlamentu. One zniknęły, ale przecież kiedy się słucha, co mówi Jarosław Kaczyński w tej chwili, to widać, że wygnany wampir wstąpił w niego. I całkowicie odebrał mu ten jego "żoliborski konserwatyzm". On czasem sugeruje, że kiedy na początku lat 90. mówił rzeczy mądrzejsze, był za to karany usunięciem na polityczny margines. A gdy zaczął mówić rzeczy głupsze, ma oparcie w silnym i trwałym elektoracie. Toteż ja nie mówię, że Jarosław Kaczyński jest Edkiem, ale że on Edka obsługuje, bo wie, że Edek jest w Polsce bardzo silny. Edek, czyli cały zespół fobii, lęków, patologii i prostactwa (doprawdy nie mam na myśli braku wykształcenia), które być może "Gazeta Wyborcza" w okresie wojny na górze przejaskrawiała, ale której istnienia pan czy cała ta kontestująca "Gazetę Wyborczą" młoda prawica w ogóle nie brała pod uwagę. A ja to mówię trochę także z perspektywy własnego doświadczenia. Bo zaraz po tamtej publikacji w "Wyborczej" z 2002 roku zaczęto mnie zapraszać na przyjacielskie dyskusje do prawicowych środowisk, gdzie czasami czułem się naprawdę dość niewyraźnie, jak wilk, którego przemocą ubierają w owczą skórę i mówią: teraz już jesteś nasz. I zdarzało się, że słyszałem od nich formułowane w ich wewnętrznym języku tezy na temat polskości i jej wrogów oraz marzenia polityczne, których naprawdę wolałbym nie słyszeć i nie zapamiętać. Zapytam zatem o antysemityzm w Polsce i na polskiej prawicy. Co tu było prawdą, a co przejaskrawieniem? Lęki z kręgu "Wyborczej" były mi początkowo dosyć bliskie. W pewnej jednak chwili, właśnie gdzieś w okolicach 2002 roku, doszedłem do wniosku, że nawet jeśli są argumenty na rzecz tego, żeby się obawiać antysemityzmu w Polsce, to one bywają czasem używane w złej sprawie, więc dajmy sobie spokój… To jest banał, bo to już chyba oczywiste, że łatka antysemity była przylepiana ludziom kłopotliwym z zupełnie innych powodów. Na przykład Ryszard Legutko jest poza podejrzeniami, natomiast on też oberwał takim epitetem… W związku z tym zacząłem konsekwentnie mówić, żeby z tym nie przesadzać. I zdarzyło mi się, że w "Klubie Trójki" rozmawiałem z Beresiem i Burnetką o ich książce na temat księdza Musiała. Zacząłem w tym duchu, czy ten ksiądz Musiał aby trochę nie przesadzał. I rozmawiam z nimi, słyszę, że występuję w roli adwokata diabła, ale taka bywa rola dziennikarza w audycji, zresztą mam do Beresia pretensje za tamtą jego polemikę ze mną, więc chętnie się z nim ścinam. I jak to w radiu mam przed sobą ekran, na którym wysypują się maile. No po prostu guano. Po tej mojej kwestii, że chyba ksiądz Musiał przesadził z tym antysemityzmem, zaczynają pisać do mnie ludzie: śmielej tym Żydom dowalić redaktorze, dlaczego pan tak mało pisze o tym, że ohydni Żydzi za pieniądze podatników szkalują naród polski... To tyle, jeśli chodzi o moje doświadczenie z antysemityzmem polskim. Jego nie ma, póki nie powiesz, że go nie ma, bo wtedy on się odzywa i mówi triumfalnie: no właśnie, nie ma mnie, tylko Żydzi mogą mówić, że jestem. Ma pan na mnie haka w postaci tego "Tanga". Przyznaję, uważałem, że lęki przed Edkiem są przesadzone i używa się ich wyłącznie jako politycznego narzędzia. "Gazeta Wyborcza" po pierwsze niszczy centrum, spycha je w stronę Edka. A po drugie drażni się z Edkiem tam, gdzie można by go anestezjować, korumpować, uśpić - wszystko, byle nie symboliczna przemoc pod adresem "ciemnogrodu", jaka pojawiła się na początku lat 90. Ale właśnie dlatego problemem jest dla mnie przemiana, czy raczej realna polityczna aktualizacja, Jarosława Kaczyńskiego, który nagle zaczyna mówić, że nie wszystko w dawnym ustroju było złe, bo PRL słusznie ostrzegał nas przed tym, że Niemcy chcą nam zabrać Opolszczyznę. Ja nie twierdzę, że dzisiejsza siła Niemców i słabość Polaków nie jest ryzykiem, zresztą dla obu stron. Ale nigdy nie będę o tym mówił językiem Gomułki. Także konieczność słuchania - i to od Krasnodębskiego czy Dorna, a nie od jakichś bęcwałów - że Rydzyk przywrócił części Polaków poczucie obywatelskości, nauczył ich aktywności społecznej, kiedy on robi z nich resentymentalne zombi, sprawia, że gorzej mi dziś wychodzi bicie się w cudze piersi, bo ja tego wszystkiego nie przewidziałem. To ja się chętnie odwdzięczę taką oto uwagą, że jak myślę o sobie z lat 90., to ja rzeczywiście widziałem za pana plecami Edka, natomiast w ogóle nie patrzyłem, kto jest za moimi plecami. A tam były figury bardzo nieprzyjemne, które nie odgrywają może żywej roli w życiu politycznym, ale już w życiu społecznym chyba tak. Po pierwsze to był człowiek masowy, taki z pism Ortegi y Gasseta, ktoś, kto w ogóle ma wysypkę na mówienie o wartościach, ale nawet nie z powodu przywiązania do jakiejś ideologii, tylko jako konsument w najgorszym sensie tego słowa. I po drugie starzejące się sieroty po komunizmie, które zaczęły w pewnym momencie oprócz "Nie" kupować "Wyborczą", ufam, że wbrew intencji wielu jej redaktorów. p *Jerzy Sosnowski, ur. 1962, pisarz, publicysta, krytyk literacki i filmowy. W pierwszej połowie lat 90. współpracował z "Gazetą Wyborczą". Obecnie jest dziennikarzem TVP Kultura. Autor powieści i tomów opowiadań "Apokryf Agłai" (2001), "Wielościan" (2001), "Linia nocna" (2002), "Prąd zatokowy" (2003) oraz "Tak to ten" (2006). Opublikował także zbiory esejów: "Śmierć czarownicy! Szkice o literaturze i wątpieniu" (1993) oraz "Ach" (2005). W 2001 roku otrzymał nagrodę Fundacji Kościelskich. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencję
Read O jedno słowo za dużo from the story Wyższe Istoty by mlena102 (Mlena) with 1,241 reads. arystokracja, bal, wyższe. Rozdział 12 O jedno słowo za dużo
Dzień bez konferencji ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry jest dniem straconym. We wtorek mówił o usprawnieniu sądownictwa gospodarczego, w środę o aresztowaniu prokuratora pod zarzutem korupcji. Nie można czynić zarzutu, że minister chwali się osiągnięciami, zwłaszcza jak ma czym. Ziobro uważany jest za jednego z najbardziej pracowitych ministrów. Niestety, jest też ministrem, któremu dość łatwo przychodzą mocne słowa. Ot, choćby przy okazji wczorajszej konferencji o skorumpowanym prokuratorze, nawiązując do tez rady Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, która uznała, że rządzące partie polityczne zagrażają demokracji, psując prawo, podważając autorytet sądów i zawłaszczając kolejne instytucje państwowe, stwierdził, że „zatrzymany prokurator na pewno podpisałby się pod tymi tezami”. W ustach ministra gruba sprawa kryminalna nabrała niepotrzebnie nowego, politycznego wymiaru. Być może minister jest wielbicielem filmów Barei, gdzie jasno powiedziano, że „każdy pijak to złodziej”, a każdy aferzysta jest z zasady krytykiem rządu (albo na odwrót). Dlatego, choć nie kwestionujemy osiągnięć ministra, sugerowalibyśmy większą powściągliwość. Bo zawsze trafi się jedno słowo albo jedna niszczarka za dużo. © ℗ Podpis: Adam Sofuł
Informacje o Jedno słowo za dużo - 13495069328 w archiwum Allegro. Data zakończenia 2023-03-29 - cena 8,29 zł
Sędziowie z gorzowskiego okręgu kategorycznie zaprotestowali przeciwko słowom Kaczyńskiego. Swoje niezadowolenie wyrazili w uchwale.„Wypowiedź polityka, przedstawiciela obozu rządzącego szkaluje sędziów, podważa zaufanie do wymiaru sprawiedliwości i zarzuca sędziom nienawiść do własnego państwa, narodu, tradycji czy kultury” – piszą sędziowie. Jak tłumaczą, wypowiedź prezesa PiS „narusza godność wszystkich sędziów, zasadę demokratycznego państwa prawnego, trójpodziału władz i stanowi element zorganizowanej kampanii oszczerczej, której celem jest podważenie zaufania do wymiaru sprawiedliwości”. Żądają, by Krajowa Rada Sądownictwa pilnie zabrała głos w sprawie oskarżeń prezesa Kaczyńskiego. „Domagamy się od organu pełniącego funkcje KRS (...) zajęcia natychmiast stanowiska jednoznacznie potępiającego tę wypowiedź" - nalegają w swojej uchwale sędziowie z Gorzowa Wlkp. Reakcja Rady powinna być natychmiastowa? W poniedziałek rzecznik KRS sędzia Maciej Mitera zapowiedział, że jeśli będzie wniosek, aby Krajowa Rada Sądownictwa zajęła się słowami prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego ws. oikofobii, to prezydium Rady na pewno się nim zajmie i będzie o tym dyskutować. Z kolei przewodniczący KRS sędzia Leszek Mazur stwierdził, że sprawa wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego wymaga „zapoznania się z materiałem i dokładnego go przeanalizowania”. – Jesteśmy ciałem kolegialnym, nie podejmujemy decyzji „od ręki” ani „natychmiast” – powiedział w rozmowie z Onetem. Dodał, że „aby zapoznać się z całą tą sytuacją Rada potrzebować będzie najpewniej co najmniej kilkunastu dni”. Sędzia Krystian Markiewicz, prezes Stowarzyszenia Sędziów „Iustitia” uważa, że „po słowach prezesa PiS reakcja Rady powinna być natychmiastowa, to jej ustawowy obowiązek”. – Członkowie KRS powinni pamiętać podstawowy artykuł konstytucji, dotyczący właśnie Rady, a mówiący o tym, że ich obowiązkiem jest obrona sędziów w sytuacji, gdy jakaś wypowiedź w nich godzi. Tak było w przypadku słów prezesa PiS o ojkofobii – podkreśla prof. Markiewicz w rozmowie z Onetem. Źródło: Onet Czarny scenariusz dla Polski. Wałęsa bije na alarm Kuriozalna diagnoza Kaczyńskiego. „To ojkofobia” .
  • 42z2jyhapo.pages.dev/32
  • 42z2jyhapo.pages.dev/524
  • 42z2jyhapo.pages.dev/385
  • 42z2jyhapo.pages.dev/42
  • 42z2jyhapo.pages.dev/957
  • 42z2jyhapo.pages.dev/247
  • 42z2jyhapo.pages.dev/867
  • 42z2jyhapo.pages.dev/878
  • 42z2jyhapo.pages.dev/619
  • 42z2jyhapo.pages.dev/117
  • 42z2jyhapo.pages.dev/802
  • 42z2jyhapo.pages.dev/364
  • 42z2jyhapo.pages.dev/236
  • 42z2jyhapo.pages.dev/382
  • 42z2jyhapo.pages.dev/377
  • o jedno słowo za dużo